31.05.2020

Maciej Makuszewski o Wigrach Suwałki, Zbigniewie Kaczmarku, Tereku Groznym i reprezentacji Polski

Maciej Makuszewski w ekstraklasie zadebiutował 10 lat temu i rozegrał ponad 200 spotkań. Portalowi „Łączy Nas Piłka” opowiedział o odwadze, by w wieku 13 lat wyjechać z domu w Szczuczynie do oddalonej o ponad 300 kilometrów Łodzi.

Opowiedział też o , niebezpiecznych sytuacjach w Tereku Groznym, najlepszym okresie w karierze w Lechu Poznań i powrocie do Jagielloni Białystok.

 Jak są umiejętności, sfera mentalna jest najważniejsza. W sezonie 2017/2018 złapałem ogromną pewność siebie. Można powiedzieć, że mogłem przenosić góry. Każdy mecz i każdy trening sprawiał mi ogromną przyjemność – mówi Makuszewski.

W wieku zaledwie 13 lat wyjechał pan ponad 300 km od domu, by trenować piłkę nożną. To bardzo odważna decyzja.

Rzeczywiście, byłem jeszcze dzieckiem. Fascynowało mnie jednak to, że będę mógł chodzić do szkoły sportowej. Wtedy widziałem same plusy. Mogłem trenować w dobrych warunkach z najlepszymi chłopcami z całej Polski. Wtedy w klubach ekstraklasy nie działały na taką skalę akademie piłkarskie. A łódzka Szkoła Mistrzostwa Sportowego zbierał piłkarzy i prawie w każdym roczniku mieli świetne wyniki.

Jak to się stało, że z małego klubu Wissa Szczuczyn zainteresował się panem SMS?

Byliśmy na obozie i rozegraliśmy miniturniej, w którym między innymi wziął udział zespół z Łodzi. Jeden z trenerów SMS zapytał, czy chciałbym przenieść się do Łodzi i wziął numer do rodziców. Zostaliśmy zaproszeni, by obejrzeć szkołę, internat i boiska, a także spotkać się i porozmawiać z dyrekcją. Rodzice zapytali mnie o zadanie, a kiedy powiedziałem, że chcę, zaryzykowaliśmy. Od razu podkreślili, że jeśli będę chciał, zabiorą mnie z powrotem.

I z małego Szczuczyna trafił pan do kilkusettysięcznej Łodzi. Szkoła życia?

Dosłownie. Wszystko co do tej pory robiłem z pomocą rodziców, musiałem nauczyć się robić samemu. Internat był oddalony od szkoły i trzeba było dojeżdżać tramwajem. Na początku nie było to łatwe zadanie. W wieku 13 czy 14 lat musiałem na przykład sam pojechać do lekarza. Zdany byłem głównie na siebie. Wtedy jeszcze przez rok nie miałem telefonu komórkowego. I z rodzicami umawialiśmy się, że będą dzwonić na recepcję o określonej porze. Nie było nad nami pełnej kontroli, a przecież byliśmy młodymi chłopakami.

Pokus pewnie nie brakowało?

Rzeczywiście. Chodziliśmy na dyskoteki i bywało, że wymykaliśmy się i z okna po kratach schodziliśmy. Zdarzało się piwo, ale pilnowaliśmy się, by nie przekraczać granic. Nie chcieliśmy narobić sobie bigosu, by nie było też wstydu przed rodzicami.

W szkole rzeczywiście się uczyliście czy tak z przymrużeniem oka?

Nauczycieli nie obchodziło, że gramy w piłkę i możemy być zmęczeni po treningach. Trzeba było zdawać z klasy do klasy. Jeśli ktoś liczył, że będą go przepychać, to srogo się rozczarował.

Przetrwał pan jednak sześć lat w SMS.

To było dużo wyzwanie zwłaszcza, że byłem z małej miejscowości. Z czasem do wszystkiego się przyzwyczaiłem. Z moich okolic do SMS trafiło też kilku kolegów, jak choćby Andrzej Niewulis, z którym mieszkałem w pokoju i było nam dużo raźniej. Dzięki temu zawsze znalazł się rodzic, który nas zawiózł do Łodzi i nie trzeba było tłuc się autobusem.

Sam ma pan syna. Puściłby go pan w wieku 13 lat ponad 300 km od domu?

Oczywiście, że nie. Teraz inaczej na to patrzę. Z moim doświadczeniem, nie zgodziłbym się na taki wyjazd. Jeszcze latem jest fajnie, ciepło, a dzień jest długi. A jak zimą wstawałem do szkoły i jechałem kiedy było ciemno, a wracałem po zmroku, to nie jest nic przyjemnego. Poza tym głupie myśli przychodzą do głowy młodym chłopakom. Było sporo dobrych zawodników w SMS, ale nie poradzili sobie życiowo. Poza tym tam w Łodzi nie zawsze było bezpiecznie. Zdarzało się, że kiedy wracaliśmy do bursy, to miejscowi nastolatkowie próbowali nas ganiać, a nawet rzucali kamieniami. Dlatego chciałbym, by syn uniknął takich przeżyć.

W seniorach zadebiutował pan w Wigrach Suwałki. To akurat chyba dobry klub dla młodzieży i nie było dużego przeskoku?

Jeszcze w SMS graliśmy w trzeciej lidze, ale to był zespół juniorów wzmocniony kilkoma doświadczonymi zawodnikami. Poszedłem do Wigier i niemal od razu zostałem podstawowym zawodnikiem. Zarabiałem tam niewiele, ale nie potrzebowałem więcej, bo byłem skoncentrowany tylko na piłce. Na dodatek trafiliśmy na świetnego trenera Zbigniewa Kaczmarka, byłego reprezentanta Polski, zawodnika Legii i klubów francuskich. Miał do nas świetne podejście. Wcześniej przychodziliśmy na treningi i ciągnęliśmy go za język. I okazywało się, że grał na Anfield Road z Liverpoolem, ale był tak skromny, że sam nie chciał o tym mówić. Nie było problemu, by zostać po treningu i jeszcze coś poćwiczyć. Kiedy miałem 20 lat, załatwił mi testy w AC Ajaccio. Pojechałem nawet z nimi na obóz i grałem w sparingu z Olympique Marsylia. Naprawdę dużo mu zawdzięczam.

Później nie brakowało panu odwagi, by zdecydować się na transfer do Terka Grozny.

To nie to samo, co wyjechać w wieku 13 lat ponad 300 km od domu, bo już byłem dorosłym facetem. Paradoksalnie to było łatwiejsze niż przenosiny do SMS. Wtedy w Tereku grali już Piotrek Polczak, Maciek Rybus i Marcin Komorowski. Dzięki temu ten start był dość łagodny i na początku pomogli mi załatwić wiele spraw. Absolutnie nie znałem jednak języka i byłem zdeterminowany, by jak najszybciej nauczyć się rosyjskiego. Po pierwsze dlatego, by rozumieć, co mówi do mnie trener. Po drugie nie chciałem też wciąż prosić chłopaków lub dawać ich do telefonu w sklepie czy banku, by wyjaśniali o co mi chodzi. Poza tym wkrótce miała do mnie dołączyć obecnie moja żona Oliwia, a wtedy dziewczyna. Chciałem radzić sobie życiowo, umieć zamówić taksówkę czy danie w restauracji.

Nie zdarzyły się groźne sytuacje?

Były dwie. Właśnie jak Oliwia pierwszy raz przyleciała do mnie. Wracaliśmy z lotniska taksówką i jechał za nami samochód z włączonymi długimi światłami. Był bardzo blisko, niemal zderzak w zderzak, więc dziwnie się czuliśmy w takim tunelu światła. W końcu jak nas wyprzedzali, to pokazali broń. Trochę wtedy zamarliśmy i był spory stres. Drugim razem byłem w sklepie z czarnoskórym kolegą z drużyny. Sprzedawca powiedział do niego po angielsku: „Czarnuchu!”. On coś mu odpowiedział, a kolejny sprzedawca zaczął gonić z takim nożem do rozcinania paczek. To było na początku mojego pobytu w Groznym i zacząłem powtarzać po rosyjsku, że jesteśmy piłkarzami Tereka, bo tylko tyle umiałem, ale to na szczęście pomogło.

Wróćmy do Polski – to pana dziesiąty sezon w ekstraklasie. Który był najlepszy?

Paradoksalnie ten, który zakończył się dla mnie najgorzej, czyli kontuzją kolana. Przekonałem się wtedy, że jak są umiejętności, to najważniejsza jest sfera mentalna. W sezonie 2017/2018 w tej kwestii byłem chyba na najwyższym poziomie. U trenera Nenada Bjelicy złapałem ogromną pewność siebie. Nie miałem żadnych problemów, wierzyłem w swoje możliwości. Można by powiedzieć, że mogłem przenosić góry. Każdy mecz i każdy trening sprawiał mi ogromną przyjemność. Szkoda, że doznałem kontuzji. Wiele silniejszych klubów niż Lech wtedy do mnie dzwoniło i pytało o dostępność. To właśnie też wtedy zadebiutowałem w reprezentacji.

Był pan na trzech zgrupowaniach, zagrał w pięciu spotkaniach i mógł myśleć o wyjeździe na mundial w Rosji w 2018 roku.

Dlatego też chciałem zostać w Lechu do końca sezonu i o to walczyć. Kontuzja wszystko przekreśliła. Wróciłem jeszcze do kadry już za kadencji Jerzego Brzęczka. Najpierw jednak nie zagrałem, bo akurat trener próbował taktyki z czterema pomocnikami w środku, a z kolejnego zgrupowania wyeliminowała mnie kontuzja.

Ten uraz kolana sprawił, że miał pan problemy z grą w Lechu?

To był raczej efekt zmian trenerów i wizji klubu. Ivan Djurdjević próbował zrobić ze mnie prawego obrońcę. Na tej pozycji miałem kilka asyst, ale wypominano, że nie strzelam goli. Potem przyszedł Adam Nawałka, ale tak naprawdę był w klubie tylko niespełna pół roku. U trenera Dariusza Żurawia właściwie od początku byłem rezerwowym.

Może był pan już za stary na Lecha, który chce stawiać na młodzież?

Jak wspomniałem, zmieniła się wizja klubu i nie mam o to pretensji. Na moją pozycję było kilku młodszych zawodników. Jeśli jednak tak było, to mogliśmy rozwiązać kontrakt już przed sezonem. Zresztą rozmawiałem o tym z prezesem Lecha, ale sprawa się przedłużała. W końcu jeszcze 4 września mogłem odejść, bo trzy kluby były zainteresowane, ale menedżer powiedział, byśmy spokojnie poczekali do przerwy zimowej. Wtedy głową już nie byłem w Lechu. Byłem poirytowany, bo na treningu trener zarządzał gierkę 11 na 11, a mnie odsyłał na bok z młodymi piłkarzami. Chciałem rozwiązać kontrakt. Słyszałem, że zostałem w Lechu dla pieniędzy. Gdyby tak mi zależało na kasie, to bym nie odszedł tak szybko z Rosji. Ja chcę grać w piłkę, a nie siedzieć na ławce.

W końcu odszedł pan do Jagiellonii, ale dopiero po pierwszej wiosennej kolejce.

To też potwierdza, że mi nie zależało na pieniądzach, bo w Białymstoku nie dostałem jakichś super finansów. Po prostu wiedziałem, że będę tu miał komfortowe warunki. Żona też chciała wracać w rodzinne strony.

Po słabym początku Jagiellonia w trzech meczach z panem w podstawowym składzie zdobyła siedem punktów. Jakie są cele na dokończenie sezonu?

Okazuje się, że Makuszewski jeszcze potrafi grać w piłkę. Byliśmy na fali, ale niestety rozgrywki przerwał koronawirus. Teraz forma wszystkich jest dużą niewiadomą. Mam nadzieję, że wciąż jest dobra. Teraz dla nas pierwszym krokiem jest zapewnienie miejsca w grupie mistrzowskiej. Wierzę, że to nam się uda, a wtedy będziemy mogli wyznaczyć bardziej ambitne cele.

Widział pan mecze Bundesligi i Totolotek Pucharu Polski bez kibiców. Jakie wrażenia?

Jest zupełnie inaczej. Jak na przykład grasz na wyjeździe i są kibice rywali, to u mnie wyzwala się dodatkowa agresja i energia. Kibice w końcu wrócą i musimy ten czas przetrwać. Na razie trzeba wyjść na boisku i robić swoje.

Rozmawiał Andrzej Klemba, laczynaspilka.pl

 


udostępnij na fabebook
Skomentuj:
nick*
komentarz*